Monika Kastelik

Warzywa na talerzu.

Cześć.

Nie wiem jak Wy i Wasze postanowienia na Nowy Rok, ale u mnie kuchnia zrobiła się soczysta i kolorowa. Trend, który od kilku dobrych lat jedynie przemykał się podczas rozmów na salonach, dziś zawitał w wielu domach i czuć tym samym, że polska tradycyjna kuchnia stała się bardziej eko friendly i zero waste. Coś co mi osobiście się bardzo podoba to fakt, że nawet mężczyźni przekonują się do diet bezmięsnych i okazuje się, że wcale ich talerze nie tracą na smaku i jakości energii.

Skłamałabym, gdybym powiedziała, że moje początki z dietą vege były łatwe i przyjemne. Trenowałam wówczas dużo ciężej niż teraz, a moja masa ciała potrzebowała więcej wysokoenergetycznego pokarmu. Coś co jednak było wówczas rutyną, zostało wyparte przez świadome i przemyślane wybory, które wdrożyły nowe zasady działania i nawyki. Pamiętam, że kiedy zaczynałam testować smaki kuchni roślinnej (jakieś 3 lata temu), to nie do końca czułam ich zbawienny wpływ na zdrowie, natomiast z pewnością już wówczas widziałam, że żywienie roślinne daje uczucie lekkości i pozytywnej energii. Owszem byłam ciut słabsza fizycznie, ale dało radę to przeskoczyć regularnymi i zaplanowanymi treningami, ukierunkowanymi na zwiększenie mocy w mezocyklu zimowym. Ucząc się siebie obserwowałam jak reagowało ciało na określone rośliny, po czym byłam syta, a co przelatywało przez układ trawienny. Może wydać się to śmieszne, ale szczególną rolę w obserwacjach miała moja toaleta, wielkość i jakość wypróżnienia resztek pokarmowych, a także zapach po wyjściu z wc (uwalniane gazy, niestrawione resztki pokarmów, tłuszczówki, biegunki, zaparcia, każdy z nas wie jak te przyziemne sprawy potrafią być uciążliwe). Biorezonans przekonał mnie, że należy bardziej wnikliwie zadbać o jelita. W celu wsparcia układu trawiennego wspomagałam się probiotykami naturalnego pochodzenia, zwiększoną ilością płynów/produktów nawadniających w cyklu dobowym, herbatami ziołowymi bez cukru i słodzików, a także kuracjami ziołoleczniczymi w celu wyeliminowania pasożytów. A patrząc powierzchownie, to po etapie „masa” zależało mi aby nie wpaść w katabolizm, bo sylwetka, jest istotną wartością w pracy trenera personalnego (mimo wszystko ocenia się nas po wyglądzie).

Mechanizm działania z perspektywy czasu wyglądał tak:

Zwykle (o ile nie miałam długiego wybiegania) jadałam 3 posiłki dziennie: śniadanie, luncho/obiad oraz kolację. Nie liczyłam kalorii, ale też nie objadałam się – zwykle wydawało mi się, że jem za mało. Z perspektywy czasu wiem, że prawdopodobnie źle komponowałam posiłki lub też organizm był tak wyczerpany treningami/stresem i pracą, że wszystkie procesy trawienne były spowolnione przez ilość nagromadzonych toksyn i zakwaszenie. Kiedy czułam, że robię się słabsza wrzucałam więcej węglowodanów złożonych, a te w dalszych etapach przemiany wypierałam tłuszczami, które pozwalały mi na dłużej zapomnieć o głodzie i potrzebie jedzenia. Białko czerpałam z chudych mięs i podrobów, jaj oraz ryb, ale w chwili kiedy organizm przerzucił się na protokół lowcarbs, głównym źródłem protein stały się orzechy, wegańskie odżywki białkowe oraz sery i kasze(u mnie gryczana, quinoa). Nie jestem fanką owoców, ale regularnie musiałam doładować lodówkę brukselką/kapustą/ marchwią/ brokułami, co z pewnością ma zbawienny wpływ na ilość błonnika w diecie oraz na jakość wypróżniania. Końcowym etapem przemian był test na genotyp metaboliczny , którego wynik tylko utwierdził mnie w prawidłowości działań popartych intuicją :D. Nagle okazało się, że owoce i węglowodany mi nie służą, że powodują u mnie szybsze spalanie energii i ciągły głód, natomiast uczucie satysfakcji poposiłkowej uzyskuję po wypiciu szklanki jogurtu, masła i siemienia lnianego. Co ciekawe prawdopodobnie nie doszłabym do owych przemyśleń i działań, gdybym nie skupiła swojej uwagi na obserwacji łańcucha reakcji zachodzących w ciele, gdybym nie zwolniła tempa życia (w myśl mniej znaczy lepiej).

POINTA

Trzeba przyznać, że menu wykluczeniowe było na początku bardzo męczące, ale po pewnym czasie udało mi się odkryć na rynku wiele ciekawych rozwiązań, dzięki którym udaje mi się ów reżim utrzymywać. Zaoszczędzam też na czasie spędzonym w kuchni. Detoks od mięsa to dla mnie bardziej ideologia i mimo wszystko staram się nie rezygnować z odzwierzęcych form protein. W zeszłym roku intuicyjnie jadłam mięso wtedy kiedy czułam na nie apetyt, a w tym roku postanowiłam ten głód jakoś ustrukturyzować (cyklicznie, w zależności od wyników badań, wyzwań sportowych, spotkań rodzinnych, etc).

Czy poleciłabym taki oderwany sposób odżywiania? Nie wiem. Natomiast z całą pewnością polecam zastosować okazjonalny schemat roślinnego detoksu w połączeniu z energią czerpaną z tłuszczy aby:

  1. odciążyć środowisko,
  2. zmniejszyć konsumpcję mięsa,
  3. wprowadzić różnorodność na talerzu i zaburzyć rutynę,
  4. zwiększyć konsumpcję roślin, błonnika i naturalnych witamin.

Ciao.

Podaj ten wpis światu