7 września w malowniczej scenerii, odbyła się 10 edycja biegu ultramaratońskiego rozgrywana na drugim i trzecim fragmencie Biegu 7 Dolin. Cytując za organizatorem: „bieg jest kwalifikacją do Ultra-Trail du Mont-Blanc® i jest częścią Ultramaratonu Wyszehradzkiego. Trasa certyfikowana przez ITRA. Trudna, wyznaczona w Beskidzie Sądeckim, górzysta z licznymi podbiegami i zbiegami, możliwe wiatrołomy…”
To tytułem wstępu, aby zaznajomić niezorientowanych o randze imprezy.
W praktyce wybrana przeze mnie trasa opierała się o 64 km biegu o łącznej sumie przewyższeń +2740m / -2590m / 64,5k – choć niektóre źródła podawały, że szlaki miały ponad 3000m różnic wzniesień.
Miniona edycja dawała satysfakcję pod wieloma względami. Organizacja mailowa, informacje o przejazdach autokarów, dostępność sanitariatów, bogaty pakiet startowy, przepiękny medal i koszulka finishera na koniec, to tylko niektóre z zachęt, które podnosiły rangę imprezy. Organizator zapewnił uczestnikom bogaty wybór atrakcji w strefie kibica, muzyka i doping dopisywały po przekroczeniu linii las – asfalt, a ilość zaproponowanych zawodów pozwalała sprawdzić się każdemu na wybranym i dogodnym dystansie. I Ci wolontariusze, którzy w mig reagowali na każdego maratończyka dolewając mu napoje i instruując o możliwościach energetycznych. BRAWO. Dziękuję.
Podobało mi się, że nie było czuć dyskryminacji, że każdy mógł czuć się doceniony. Biegały dzieciaki, biegały całe rodziny, starsi wiekiem, kobiety i panowie. Cała Krynica na tych kilka dni stała się prawdziwą mekką fanów cardio. Nie bez powodu impreza nosi miano FESTIWALU BIEGÓW GÓRSKICH.
Teren zachwycał widokami. Zieleń była soczysta niczym trawa na wiosnę, a las pozował nietknięty ludzką ingerencją. Pagórki miksowały się ze strzelistymi wierzchołkami, ukazując piękno i różnorodność terenu. W tym malowniczym terenie, w który aż chciało się rozmarzyć, byliśmy my – przybrani w wojenne barwy i kamienne twarze. Nikt nie przyjechał tutaj odpoczywać, bynajmniej nie w chwili, kiedy każda sekunda warta była zmieszczenie się w limicie czasu.
W zawodach biegowych o charakterze mountainrunnig adrenalina zaczyna się wtedy, kiedy uświadamiasz sobie, że nie tylko musisz przebiec wybrany przez siebie dystans, ale jeszcze dobrze, żebyś się zmieścił w widełkach czasowych, które organizator określił jako mustdo, inaczej zabawa się kończy. Taktyka każdego zawodnika mogła się różnić, jednak meta była wspólna dla każdego.
Elita pognała jako pierwsza i o ich taktyce cisza, ale z obserwacji zawodników wiem, że:
- Jedni starali się trzymać spokojne tempo na starcie, żeby przyspieszać w miarę zbliżania do mety.
- Drudzy powolnym krokiem szli pod górę, ale nadrabiali straty szybko zbiegając w dół (co było dość trudnym wyzwaniem, bo teren był mocno techniczny, stromy, z licznymi kamieniami).
- Kolejni walczyli sami ze sobą, starając się po prostu przetrwać.
–
Źle znoszę jedzenie na trasie zatem moja logistyka była taka, aby oszczędzać paliwo w mięśniach na długi czas (stąd też było moje turbodoładowanie kcal , gdzie waga w dzień startu pokazała + 3,5 kg). Zastosowany protokół odżywiania (ustalany bardzo indywidualnie w zależności od płci, wieku, dystansu, oczekiwań) miał na celu ochronę struktur mięśniowych, minimalizując katabolizm. Bo lepiej trochę przytyć niż potem odbudowywać zjedzone mięśnie. Dodam, że po osiągnięciu linii mety waga spadła o 4,5 kg (co prawdopodobnie było głównie ubytkiem nagromadzonej wcześniej wody) – zatem wyszło zdrowo, bardzo zdrowo.
W taktyce osiągnięcia mety postawiłam na bezpieczeństwo, angażując swoje mocne strony. W związku z tym, że nogi mam zrobione z żelaza, a i wydolność jak dzwon, postawiłam na szybkie i żwawe podejścia pod górę, zwracając uwagę na zakresy tętna, (oszczędzając siłę na długi czas), natomiast w dół wlekłam się jak ślimak 😉 – z obawy o zwichnięcia, złamania i kontuzje, które mogłyby mnie wykluczyć z pracy zawodowej. Asfalt zostawiałam z boku ślizgając się po trawie, a postój na światłach kolejowych wykorzystałam na szybką wiadomość do bliskich, żeby schować telefon w chwili otwarcia szlabanu.
W kwestii żywienia organizator dał nam wszystko czego było potrzeba – każdy przepak obfitował w suszone i świeże owoce, były izotoniki, coca cola , rosół i drożdżówki, a na 41 km stała beczka z regionalną śliwowicą KU POKRZEPIANIA DUSZ (oczywiście, że wypiłam i to na 2 nogi!).
Nie wszystko jednak było różowe, bo na trasie pojawiło się kilka niespodzianek, które uświadamiają mi jak wiele jeszcze pracy należy włożyć w edukację i uświadamianie ryzyka. Poniższy wykres obrazuje całość trasy B7D. Z lewej startowali zawodnicy o najwyższych umiejętnościach, wytrzymałości i adaptacji do wysiłku. Im bardziej w prawo, dystans stawał się krótszy. Ostatni etap był przetasowaniem wszystkich biegaczy, którzy miksowali się dowolnie na szlakach. Niestety moment kulminacyjny dla wielu pojawił się w okolicy wierzchołka Małej Wierchomli, gdzie przepustowość trasy była tak niska, że bieg zamienił się w trucht, a trucht ledwo był marszem. Nie wiem ilu nas tam pod górę szło, ale nie było mowy o wyprzedzaniu, bo raz, że ślisko, a dwa NIESTETY nie wykształciliśmy w sobie na tyle kultury, żeby przepuszczać lepszych i bardziej żwawych biegaczy. Nie wiem czy to fakt, że nie potrafimy przegrywać, ale było to mocno destrukcyjne, kiedy zamiast walczyć z górą,trzeba było walczyć z człowiekiem obok. Niestety też nie potrafimy obsługiwać się sprzętem trekkingowym. Wierchomlę zapamiętam jako drogę krzyżową, gdzie raz za razem zarabiałam szturchańca kijem trekkingowym w piszczel i zamiast patrzeć pod nogi odpychałam kije „zawodników”, którzy ledwo ogarniali wymarsz. Przykre to. Bardziej przykre jednak, że jak takiemu grzecznie powiesz, żeby uważał – to dostaniesz tylko bluzgiem w twarz…
A z punktu widzenia trenera:
Nade wszystko powinna liczyć się jakość przebieganego dystansu, a nie ilość km. Szkoda stawów, płuc i serca po to tylko, żeby zrobić sobie fotę na szczycie.
Do zobaczenia na szlaku.