Monika Kastelik

Jaga – Kora. Baba Jaga. 70 km w lesie.

Dawno nie grzązłam w błocie po kostki, choć w sumie tak odległa przeszłość to nie jest bo było to zaledwie 6 miesięcy temu. Końcem roku obiecałam sobie, że nigdy więcej nie wejdę w las zimą, kiedy woda rozmiękcza glebę, a bieg bardziej przypomina ślizgawicę po błocie. 

ŁUT 150 km święcił triumfy nad zawodnikami amatorami, zawodowcami i każdym innym góralem, który chciał zmierzyć się z jesienną trasą Beskidu Niskiego na dystansach powyżej maratonu. ŁUT wygrał, Cergowa mnie zabiła psychicznie, a ja ledwo zdążyłam zapomnieć o ziemiach Łemków, a tu znów figiel w postaci gęstej czekolady pod nogami – tym razem wiosną.

    

Obiecanki cacanki, a głupiemu radość. Owszem radość moja jest przeogromna, bo po katorgach biegu górami przezimowałam na sali treningowej budując bazę silową,  z bieganiem mając tyle wspólnego, co miesiąc odbudowy wytrzymałości marszem, truchtem, a jednak bez większych kontuzji udało się przebiec linię mety, mieszcząc się w bardzo dobrym czasie. Ale od początku.

JAGA KORA

„Nazwa jak i logo biegu nawiązują do trasy kurierskiej Jaga-Kora, która prowadzi z Rymanowa Zdroju do granicy Polsko-Słowackiej i Rezerwatu Przyrody Źródliska Jasiołki. Trasę tą pokonywali wielokrotnie podczas II Wojny Światowej polscy kurierzy, którzy przedostawali się tędy w kierunku Węgier. O tym jak piękny zapowiada się to bieg najlepiej świadczy zdanie, które padło gdy szukaliśmy zdjęć do galerii wśród znajomych: „Nie mów że szykujesz taką piękną trase!”. Tak, właśnie szykujemy coś pięknego!..”

I pięknie bylo, tak jak obiecywali organizatorzy. Już sam start w godzinach brzasku (5:30), gdzie poranne ptaki wzywaly rozpoczynać dzień, był dla zawodników ogromnym ukłonem. Większość biegów na długich dystansach rozpoczyna się nocą, w świetle księżyca (zasady takie wprowadzone są zapewne po to, aby najtrudniejszą część trasy pokonać w chwili największej kumulacji energii, koncentracji i siły. Z upływem czasu i przebytych kilometrów ciemna noc mogłaby tylko wiele popsuć więc z dwojga złego lepiej chyba rozpocząć po połnocy niż po ćmoku szukać mety).

Zjawiliśmy się silni, piękni i pozytywnie nastawieni. Bartosz, Mariusz i ja. Nie czuliśmy lęku, ani nawet przedstartowego podniecenia. Dziwne, rutyna? 😉 Zwykle przed każdym biegiem euforia, koncentracja i adrenalina dają o sobie znać jeszcze przed wypiciem kawy, kiedy każdy zawodnik dba o lekkość brzucha i jelit ;-). Tym razem ani śniadanie, ani poranna kawa nie pomogły w zabiegach higienicznych. Nie bylo stresu.

Przebiegłam 110, 105, 70 km w nogach miałam nie raz – czego się tu obawiać? Z palcem w nosie to zrobimy i z takim nasawieniem stawaliśmy wszyscy na starcie. 

Trasa poprowadzona częściowo przez leśne ścieżki, przeplatała się z szutrowo-asfaltową i twardą nawierzchnią. Podejścia, mimo niskich gór, zaskakiwały stromymi zboczami, ale jeszcze większym zaskoczeniem bylo wszechobecne błoto. Były momenty, że bokiem lasem można bylo przetruchtać, ale nie obyło bez lądowania zadem w kupie, a 3 przeprawy przez rzekę zmoczyły buty i stopy ( prawdopodobnie woda, która nie wyciekała z butów tak szybko jak chciałam, troszkę zniszczyła mi stopy i przez najbliższe dni będę stąpać jak po ogniu…).

Wyprawa choć bezstresowa, zaplanowana była co do joty. Nie brakło czołowki, izotoników, jedzenia, bandaży, fiolek z magnezem – biegliśmy upakowani po szyję wedle wskazań, że lepiej mieć coś ze sobą niż błagać o pomstę do nieba w razie awarii. Czy awarie były na trasie? Większych nie zanotowałam, choć przyznam się do ogromnego dyskomfortu jelitowo brzusznego, który prawdopodobnie wywiązał się brakiem porannej toalety, a potem akumulacją płynów. Otarcia, zadrapania i opuchnięty, ciężki brzuch dawały o sobie znać. Mimo to marudzenia nie było. Bylo natomiast jak z zegarkiem w ręce śledzenie trasy. Dokładnie znałam miejsca posiłków, pomiary czasu, lekko było w głowie wiedząc, że ma się ten xyz zapas czasowy i można na chwilę zluzować tempo. Wiele pomógł mi na szlaku zakupiony celowo do pieszych wędrówek zegarek z możliwością pomiaru prędkości, tętna, mapą gps. Bezpiecznie było biec w strefie tlenu oszczędzajac glikogen.Doceniałam go w podejściach na szczyty, kiedy informował mnie, że pojawiam się pod tlenową krechą i jak pociągnę tak 3 minuty to automatycznie zakwaszę organizm, co będzie rzutowało na moją  kondycję fizyczną. Suunto pomagał mi i Bartoszowi, dzięki niemu łatwiej biegło się każdy km ( co nie Bart?).

Pierwszy punkt kontrolny zaliczyliśmy z 45 minutowym zapasem czasu, co poprawiało nam humory, tym bardziej, że organizator zapewniał że każdy kolejny metr będzie już prostszy. 3:45 h to czas przeprawy 30 km w niełatwym i pofałdowanym terenie. Bartkowi skończyła się woda, więc wypatrywaliśmy budek z pomocą. Nieoczekiwanie za 42 km na stoisku pojawiła się cola, która w dosłownie 2 sec postawiła nas na nogi. NIESAMOWITE JAK WYPŁUKANY ORGANIZM REAGUJE NA ŁATWO PSZYSWAJALNY CUKIER – W DOSŁOWNIE 2 SEC OD PRZYJĘCIA PŁYNU CZULIŚMY SIĘ JAKBY NAM SKRZYDLA UROSŁY. Drugi pkt kontrolny złapaliśmy już z zapasem 70 minut i po 7 godzinach byliśmy na 52 km. Szczęście, siły i radość – na chwilę, bo ostatnie odcinki łaskawe się nie okazały. Jak zwykle, w tego rodzaju imprezach, najtrudniejsze są ostatnie kilometry. Tuż za 55 km ostre podejście jakieś 500 metrów na odcinku kilometra, dodatkowo pod gołym niebem w pełnym słońcu. Podążaliśmy szybkim krokiem aby uciec przed skwarem, nie zważałam na szalejące wskazówki pulsometru. Tam chyba przeciążyłam starą kontuzję kolana. Wyszliśmy na szczyt, ale ja nie byłam już w stanie biec dalej. Zablokowana noga, wyprostowana w stawie kolanowym nie pozwalała nawet na zejście tyłem. 14 km do mety, pod nogami błoto. Zwolniliśmy. Tam też miałam kryzys i na końcu języka hasło „Bartek leć sam, ja doczłapię”.

Nie zostawił mnie w trasie, trzymając bezpieczną odległość 100m ciągle nawołując moje imię.

Taki partner biegowy, przyjaciel – to prawdziwy skarb. 

Taki sport to pokora i nauka.

Trasa piękna, warto zapisać do swojego kalendarza biegów na przyszły sezon. Warto zaopatrzyć się w stuptuty, których nam brakło, krótkie spodenki i rękaw, a poza tym wiatrówka bo na szczytach dymało ostro. Dystans bezpieczny, z bardzo dobrze rozlokowanymi stacjami posiłków, więc za dużo do plecaka nie warto. A warto spróbować, bo Baba Jaga to bardzo ciekawa historia dla ultraloversów.

Ps Dziękuję Bartosz i Mariusz za wspaniałą przygodę.

Podaj ten wpis światu