Monika Kastelik

Błotowyna. Łemkowyna.

Czy Ty też widzisz ten domek na księżycu? Patrz z komina leci dym, taki wyraźny, spytał Bartek.

TAK, odpowiedziałam uśmiechając się przez zaciśnięte zęby, odbijając się kijami od asfaltu, który prowadził nas do stacji Iwonicz Zdrój.

Prawda jest jednak taka, że nie było tam ani domku, ani też komina a dym, to była mała chmura, która wisiała bezwiednie obok żółtego rogala. Oboje mieliśmy majaki ze zmęczenia, takie jak fatamorgana na pustyni z tym, że nam było zimno, byliśmy mokrzy i zmęczeni walką z czekoladowo błotnistą breją, podarci od ciernistych krzaków, rosnących na ostatnim podejściu góry, zrezygnowani i śpiący. Była prawie 2 nad ranem, druga noc marszo – biegu.

Niebo było granatowo czarne, a na jego tle odbijały się białe, wielkie gwiazdy. Nie było trudno znaleźć małą, wielką niedźwiedzicę i inne gwiazdozbiory. Niebo otwierało się w bezchmurne, deszcz dawno ustąpił, tylko przeraźliwie mroźny wiatr przypominał nam wędrówkę przez Cergową, która mimo, że oboje z Bartkiem znaliśmy jej przebieg (ukończyliśmy ŁUT 70 km rok i 2 lata wstecz), okazała się naszym gwoździem do trumny.

Ale od początku…

14732126_10211248815325048_3893233440451689543_n

Piątek godzina 23:00

Zaczynamy się pakować. Każdy z nas miał stertę ubrań, jedzenia, sprzęt święcący i inne bardzo potrzebne gadżety. Nikt nie wytrzymałby takiego dystansu z przeładowanym plecakiem na kręgosłupie, dlatego dokładnie zastanawialiśmy się co jest absolutnie MUST HAVE, co można wsadzić do worka na przepak Chyrowa, a co zostaje w samochodzie. Z tego co zanotowałam, będąc w przedstartowym stresie, to Bartosz postawił na pożywienie, które było energią i głównym źródłem siły napędowej, ja natomiast skupiłam się na czołówkach, bateriach i świetle ( nie mogłam sobie po raz kolejny pozwolić na brak prądu, not this time). Spakowani i ubrani zrobiliśmy szybki łyk ciepłej herbaty i wio w drogę – była to ostania chwila, kiedy komfortowe ciepło otaczało skórę.

14721740_10211248811764959_468622056479609928_n

Piątek 23:55/ Sobota 00:00

Wdech, wydech – światła czołówek odbijały się od odblasków na ubraniach i butach. Z każdej strony mrugały światła reflektorów aparatów, każdy wysyłał bliskim pożegnania przed biegiem. Co rusz było słychać modlitwę przecinaną szelestem stuptutów, byliśmy gotowi na błoto. Liczyła się strategia, ekwipunek i tempo biegu – byle nie za szybko wystrzelić, ale też nie zostawać w tyle, byle nie zmoknąć za bardzo 😉 To ostanie to oczywiście żart, dokładnie znaliśmy swoja sytuację bo 2 tygodnie przed startem obszar Beskidu Niskiego i Bieszczad skąpały ulewne deszcze, gleba była napęczniała od wody, błoto wylewało się po chodnikach tuż u podnóża gór. Trudno, jakoś to trzeba wziąć na barki, wiele miesięcy przygotowań, nie może pójść na marne tylko dlatego, że spadł deszcz, pomyślałam, Nie raz przecież trenowałam w strugach wody i śniegu. JAK BARDZO JEDNAK SIĘ MYLIŁAM OKAZAŁO SIĘ JUŻ NA PIERWSZYM ODCINKU, KTÓRY LICZYŁ 20 KM.

14581512_10211248814605030_6090206598439976179_n

Sobota 00:00/ 9:00

Błoto gęste niczym ciasto na pizzę, czasem przypominało budyń, a czasem po prostu wbiegaliśmy w kałużę. O tym ile rodzajów i gęstości globopochodnej brei może wyprodukować ziemia w połączeniu z wodą do tej pory nawet mi się nie śniło. Z początku próbowaliśmy się nie zatopić, sucha stopa, to zdrowa stopa – walczyłam, żeby jak najdłużej zachować taki stan, ale nie trwało to długo. Już na pierwszym odcinku, który przemierzaliśmy nocą skarpety, nuty i stuptuty były kompletnie mokre, tak samo z resztą jak spodnie i kurtki. Padał deszcz, po policzkach spływała woda, a po kręgosłupie pot, nie powiem gdzie jeszcze. MIELIŚMY SIŁY. Kije elegancko lądowały w glebie, ręce energicznie pchały ciało do przodu pod górę, gorzej było w dół, bo raz, że ciemno jak w samym piekle, ślisko od leżących podmokłych liści, to jeszcze weź spróbuj biec, jak czujesz, że ten bieg może Cię połamać na pierwszym zakręcie. Rozwaga, rozwaga – powtarzałam sobie w głowie – musisz Monika wrócić do pracy w jednym kawałku! Bartek Nie zważał na zbiegi, szalał jak dzik w bagnie, leciał zdecydowanym krokiem, co 5 minut wzywając głośno moje imię – jak się nie odzywałam to stawał i czekał. SIŁA I HONOR – NIE ZOSTAWIĘ CIĘ SAMEJ – JESTEŚMY TU RAZEM. I tak tasowaliśmy się raz po raz wyprzedzając jedno drugiego. Ja nadganiałam pod górę, bo przepracowałam wiele górskich wycieczek, wydolność i siła były wyżej niż się spodziewałam, a Bartek odważnie mnie ścigał w dół. Tandem na medal. Pierwszy punk kontrolny zdobyliśmy 90 – 100 min przed czasem – ZAJEBIŚCIE I TAK JAK ZAKŁADAŁAM – dokładnie miałam zaplanowane godziny przylotu na konkretne punkty, odrobiłam przecież zadanie domowe i prześledziłam 2 edycje wstecz. Śmiałkowie, którzy z powodzeniem ukończyli ŁUT 150 poprzednich edycji kazali łapać minuty, bo w drugiej połowie maratonu, trzeba będzie nadrobić zmęczenie. Drugi punkt kontroli nie był dla nas już tak łaskawy, wody było coraz więcej, pojawiały się pierwsze przeprawy przez rzeki. Na te mieliśmy patent: WORKI NA ŚMIECI – nie sprawdziły się jednak, bo już przy pierwszej próbie w kontakcie z ostrymi kamieniami na dnie rzeki,  zapomniałam czym jest komfort suchości. Brudni jak  leśna zwierzyna, walczyliśmy aby uchronić się od mroźnej wody, która w krytycznych miejscach sięgała nawet do kolan. Bartek, sprawnie przeskakiwał niektóre z rzek, wbijał kije i leciał cała naprzód, ale ja mimo, że silna, nie miałam tyle szczęścia. Na początku walczyłam i skakałam jak on, ale szybko się poddałam idąc po prostu przed siebie. Deszcz padał dalej, zabierał nam energię i humor. Sobota do 9:00 obstawiałam, że pojawimy się na drugim punkcie odżywczym i tak było, zapas starczał na 2h, ale chwilowy spadek mocy Bartka wyssał z nas całą psychiczną moc. Ledwo doczłapałam na 50 km, były siły fizyczne, ale psychika klękła kompletnie, nie pomógł mi nawet widok przyjaciół, którzy przyjechali z Bielska specjalnie, żeby zmotywować mnie do walki z siłami natury. Na drugim punkcie posililiśmy się ciepłym posiłkiem i dalej ruszyliśmy w drogę, Bart lżejszym krokiem, a ja z głową spuszczoną w dół.

14642522_10211248812764984_3341968021075986709_n

Sobota 10:00/ 19:00

Jeśli myślisz, że jesteś silny zmierz się z matką naturą, nie masz wpływu na otaczającą rzeczywistość. Trzeba było słuchać jej warunków, śpiewać taj, jak grała i caaaaały czas powtarzać sobie w głowie NIE PRZYJECHALIŚMY TU PO TO, ŻEBY SIĘ PODDAĆ. Błoto wypływało nam z butów, zaczynałam czuć, że coś mi kwitnie na piętach, palce u stóp zmrożone już się nie zginały, a paznokcie prawdopodobnie odpadły przy uderzeniu o kamień. Chciałam je jakkolwiek oszczędzić, ale nie było rady. Ratowała mnie tylko wizja, że na 80 km w Chyrowej czekają na mnie czyste i ciepłe buty, świeże skarpety i zimowe spodnie (bo druga noc oznaczał już znaczne oziębienie organizmu). Biegliśmy przed siebie tam gdzie tylko się dało, pod górę szybki wymarsz, w dół kontrolowany zbieg, niestety walka z glebą skutecznie zabierała prędkość, traciliśmy nadrobiony czas. Martwiłam się, ale nadal liczyłam, że około 17:30 uda nam się złapać stację 80 km. Na 64 km i 3 stacji, czekali na nas moi przyjaciele, którzy gromkimi brawami dodali mi otuchy. Ich uśmiechnięte twarze dawały energię, ale też i wstyd, że ich trener jest w stanie kompletnego rozstroju emocjonalnego. W pracy mentorka, tutaj słaba płeć. Chciałam się schować pod ziemię. Oni patrzyli na mnie i pytali czy wszystko dobrze, a ja cedziłam przez zęby, że TAK, myśląc zupełnie inaczej. Dzięki Bogu, Bartek odzyskał moc i teraz on stał mi z pomocą. Kolejny epizod należał do niego. Do tej pory ja ogarniałam trasę i czas, teraz on analizował ile mamy minut w naddatku i gdzie mamy skręcić, żeby się nie pogubić. Nie pamiętam już czy szliśmy czy biegliśmy, ale wiem, że robiliśmy wszystko co było w naszej mocy, żeby dotrzeć na Chyrowej na 19:00. I TAK BYŁO, ŚLIZGIEM SIĘ NAM UDAŁO ODBIĆ W CZASIE, UZYSKUJĄC TYM SAMYM MOŻLIWOŚĆ KONTYNUOWANIA BIEGU.

14606393_10211248816245071_8319345388539548459_n

Zmiana obuwia obarczona była stresem. Rozwiązawszy zapięcia, najpierw wylaliśmy błoto, potem posypały się kamyczki i piasek. Wdech, wydech – skarpety i ten stres co jest pod spodem. 80 km biegu w wodzie wiąże się tylko z jedną wizją KALAFIORY. Niestety, nie myliliśmy się. Nie patrzyłam na stopy kolegi, ale moje pięty miały rozmiar o 1,5 cm większy, skora na piętach pękła do krwi, a nabrzmiałe palce ledwo wsadziłam do czystych butów. Nie oglądałam stóp za długo, nie chciałam stresować się tym, co może się stać dalej. Trzeba było robotę dokończyć Z MEDALEM LUB BEZ.

Sobota 19:00/ Niedziela 2:00

–  Trasa została zamknięta, puściliśmy już Wiktora, żeby dopiął formalności – usłyszeliśmy startując z Chyrowej o 19:15/20.

NIE MÓWILŚMY, ŻE REZYGNUJEMY, JESTEŚMY ZDECYDOWANI KONTYNUOWAĆ. PROSIMY ZAWRÓCIĆ KOLEGĘ, NIE PODDAJEMY SIĘ.

Kobieta, która stała przed nami nie dowierzała.

– Nie ma takiej możliwości, żebyście wyruszyli. Zapadła noc, jesteście zmęczeni, to nie ma sensu.

NALEGAMY, ŻEBY WRÓCIĆ NA SZLAK, JESTEŚMY GOTOWI.

Popatrzyliśmy na siebie z Bartkiem, czy aby na pewno nasze odczucia są takie same. Bartek był bardziej zdecydowany niż ja, bałam się o stopy, które zakwitły jak warzywa ;/ Idziemy, nie przyjechaliśmy tutaj się poddać. Pojawił się Wiktor, ruszyliśmy przed siebie, z uśmiechem bo było nam cieplej.

SZALEŃCY!! – usłyszałam za plecami…

Niedziela – druga noc

Moja radość z osiągnięcia półmetku trwała tak długo jak miałam suche stopy, czyli mniej więcej 20 minut bo tuż za pierwszym podejściem na łagodne zbocza góry pojawiły się pofałdowane błotne przeszkody, które w kilka sekund napłynęły mi do butów. Jestem silna, pomyślałam, nie poddam się … I ZACHCIAŁO MI SIĘ PŁAKAĆ PIERWSZY RAZ. Góra stawała się coraz bardziej stroma, podejścia coraz trudniejsze, raz po raz na horyzoncie pojawiały się cierniste krzaczki, których nie było nawet jak złapać, żeby wspiąć się po płynących błotnych rzeczkach. Raz pod górę, a zaraz w dół,  ślizgiem, bokiem na stopie, upadałam raz po raz na kolanach. Szłam i płakałam ukrywając twarz pod kominiarką. U podnóża Cergowej podszedł do mnie Bartosz święcąc mi w oczy czołówką.

– WSZYSTKO DOBRZE MONIKA, POMÓC CI? NIE ODEZWAŁAM SIĘ.

– MONIKA, MÓWIĘDO CIEBIE…

– PROSZĘ CIĘ, ZOSTAW MNIE, WYCEDZIŁAM PRZEZ ZĘBY. MIAŁAM DOŚĆ ABSOLUTNIE WSZYSTKIEGO.

Tak szybko jak się pojawił Bartek zniknął z przodu, a ja ślimaczym tempem, raz po raz upadając na kolana pełzłam do góry. Przy zejściach bezskutecznie łapałam się drzew, żeby bezpiecznie zejść. Stawy odmówiły mi posłuszeństwa, biodra i kolana niczym zamrożone w lodówce, a na dokładkę w plecy dmuchał mroźny wiatr. Myślę, że będąc na szczycie ostatniego podejścia stałam się na chwilę diabłem złym, zmęczonym, zrezygnowanym. Raz walczyłam ze sobą, a potem siadałam w błocie płacząc do gwiazd, marząc żeby znaleźć się w suchym pomieszczeniu. I te halucynacje…

„…Czy Ty też widzisz ten domek na księżycu? Patrz z komina leci dym, taki wyraźny, spytał Bartek.

TAK, odpowiedziałam uśmiechając się przez zaciśnięte zęby, odbijając się kijami od asfaltu, który prowadził nas do stacji Iwonicz Zdrój…”

Przemierzyliśmy ponad 100km, zaliczyliśmy 11 potoków i rzek, przez przeszło 10 godzin w strugach deszczu i po kostki w błocie. Zmęczeni, ale bardzo szczęśliwi i dumni, że zaszliśmy tak daleko NIE REZYGNUJĄC W CHWILI SŁABOŚCI. ZATRZYMAŁ NAS CZAS I BŁOTO, A TO JUŻ NA PEWNO NIE JEST PORAŻKA. DZIĘKUJĘ ŁEMKOWYNA ZA NOWE DOŚWIADCZENIA I LEKCJĘ POKORY. TO WIĘCEJ NIŻ MEDAL NA MECIE. Dziś jestem innym, lepszym człowiekiem.

14708302_10211248816685082_6491541572655309471_n

14731168_10211248817245096_3321103113135827280_n

14718610_10211248813324998_6081059415492128950_n

 

 

 

 

 

 

 

Podaj ten wpis światu